
do naszej kultury.
Zawsze żałowałam, że urodziłam się jakieś sto lat za późno. Czy można tęsknić za czymś, czego się nie doświadczyło? Jak widać można. A może doświadczyłam i wiem za czym tęsknię? Są religie
i filozofie, które to tłumaczą :-).
Sklepy delikatesowe, zwane również kolonialnymi, oszałamiały bogactwem luksusowych, najczęściej importowanych towarów. Prym wiodła stolica. "Zabytki i osobliwości historyczne Warszawy mają licznych miłośników, ale żaden przeciętny turysta nie wyjedzie ze stolicy, zanim nie spędzi co najmniej paru godzin przed wystawami sklepów (...). Przybysze stoją olśnieni przepychem sklepów spożywczych, istnym rogiem obfitości wszelkich płodów ziemi - złocistej krągłości owoców, krwistych płatów mięsiwa, lśniących pokładów ryb, brunatnych brył i wieńców wędlin, srebrnych piramid konserw" - tak atrakcje stolicy opisywał międzywojenny przewodnik. W Warszawie też handel szedł z postępem. Dotychczas raczej mroczne, drewnianymi boazeriami wyłożone wnętrza w niektórych firmach ustępowały marmurowym, jasnym, luksusowym ścianom. A na przykład w Krakowie
w delikatesach "Szarski i Syn" wystrój sklepu i polichromię na sklepieniu zaprojektował i wykonał Mehoffer. Z tym nowym lookiem składów kolonialnych szła w parze nieskazitelna czystość. Przed bardziej tradycyjnymi delikatesami wciąż wystawiano dekoracje
ze skrzynek z owocami i wiszącego dzikiego ptactwa, jak np. u "Braci Pakulskich" w Warszawie.
Zamknijcie oczy i wejdźcie ze mną do takiego sklepu. Od progu ogarnia, otula, przenika nas ZAPACH. "Niepowtarzalny zapach koktajlu złożonego z pojedynczych zapachów owoców, czekolady, kawy, herbaty, wędzonego łososia" - wspominał Zbigniew Pakalski. W sklepach kolonialnych sprzedawano wyroby importowane i najlepszych rodzimych firm, zwłaszcza wędliniarskich i mleczarskich. Firma Miczyńskiego w Poznaniu oferowała na przykład ponad sto gatunków sera. Czego zresztą w sklepach kolonialnych nie było! - jaja czajcze
i przepiórcze, półgęski, raki, homary, żabie udka, ostrygi, pasztety sztrasburskie, wędliny, wino, dziczyzna biegająca i fruwająca, przyprawy, sezonowo nowalijki, przez cały rok owoce egzotyczne. Imponujące działy z alkoholami kusiły niezliczonymi gatunkami win
ze wszystkich stron świata, nalewkami i likierami lwowskiej firmy Baczewskiego
i poznańskiej Kantorowicza. Błyszczały na półkach jarzębiaki, żubrówki i starki z majątku księcia Czetwertyńskiego z Suchowoli. Sprowadzano też popularne w dwudziestoleciu likiery Bolsa z Holandii.
Szczególną wagę przywiązywano do obsługi klienta. Nie bez powodu w przekazie międzypokoleniowym zostało wielkie uznanie dla przedwojennego handlu. Każdy wchodzący klient był natychmiast przechwytywany przez subiekta. Obsługiwany był w jednym miejscu przy ladzie i to obsługujący właśnie biegali po sklepie przygotowując wszystkie towary pod dyktando klienta. Zawsze z nienaganną uprzejmością, szacunkiem i uśmiechem.
Do rangi sztuki urosła umiejętność krojenia. Maszyny do krojenia były niezwykle rzadkie, wszystko krojono ręcznie. U "Braci Pakulskich" na rogu Chmielnej
i Brackiej w Warszawie giętkim, ogromnym, ostrym nożem skrawano pod kątem cieniuteńkie płaty wędzonego łososia tak, że na długo pozostało
to we wspomnieniach klientów. Chodzono tam oglądać to krojenie jak spektakl. Podobno hrabina Branicka co tydzień osobiście dokonywała zakupów w jednym
z wielu sklepów przy Alejach Ujazdowskich nieodmiennie żądając 10 dekagramów szynki pokrojonej w cieniutkie plasterki. A plasterków tych miało być równo 20.
Osobną sztuką było pakowanie towarów. Każda szanująca się firma miała papiery, pergaminy, celofany i wszelkiego rozmiaru torebki z własnym nadrukiem. W trosce o wygodę klientów sznurek obwiązujący paczki nawlekano na drewniany kołeczek. Często te kołeczki były nacinane - żeby sznureczek nie wypadł! One też były zdobione firmowymi nadrukami. W sklepach Wedla paczuszki ze słodkościami ekstrawagancko opasywano kolorową gumką.
Przy części sklepów kolonialnych funkcjonowały opisywane już przez mnie handelki śniadankowe, przydając im dodatkowej barwy. Bywały otwarte późno w noc i bardzo wcześnie rano.

Sklepy delikatesowe, sklepy kolonialne... W Warszawie Bracia Pakulscy i Bracia Hirszfeld, w Poznaniu Głowiński, Miczyński i Rotnicki, w Krakowie Kuczmierczyk, Hawełka, Macharski, Wentzel, Szarski i Syn...
Prawdziwe, namacalne jedzenie. Na jednej wystawie owoce, przyprawy, sery i mięsiwa. Wszystko świeże, pachnące. W każdym sklepie kompetentny i uprzejmy personel. Jakżeż to różne od plastikowych, pozbawionych atmosfery i zbyt często chociażby tylko uśmiechniętego personelu, styropianowo-hermetycznych, ustawionych pod HCCP i wymagania Sanepid-u dzisiejszych "delikatesów".
Że posłużę się lekko już przechodzoną mową młodzieżową: I komu to przeszkadzało?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Twoje komentarze są ważne. Zostaw znak, że mnie odwiedziłe(a)ś. Cenna jest dla mnie Twoja uwaga, Twój czas. Podziel się swoją pasją i wiedzą. Podrzuć temat ;-). Komentarze są moderowane. Dziękuję :-D.