czy różnorodnością
botaniczną. Na to kiedyś, może przyjdzie czas... Dzisiaj o tym jak
różnie herbatę
się pija, jak różną do niej wagę przykłada.
No i o moich herbacianych wspomnieniach.

A
najbardziej bajkowy był powrót. Na dworcu w Leningradzie z głośnym
hurgotem otwarły się drzwi przedziału osobowego, oczom naszym
ukazało się płonące palenisko, a na peron posypał się...
węgiel. Słusznych rozmiarów kobieta – palaczka, zagarnęła
węgiel służący do ogrzewania wagonów razem ze studenciakami.
I
nagle znalazłam się w XIX wieku. Wieku Tołstoja, Dostojewskiego,
Gogola, Puszkina i ich bohaterów. Pluszowe, misternie tapicerowane
kanapy w przedziałach, zasłonki z frędzlami, stoliczki. I na tych
stoliczkach natychmiast znalazły się samowary, wysokie proste
szklanki i te koszyczki na nie. Ciężkie, z wycyzelowanym wzorem, z szeroką, stabilną podstawą. Wydawały mi się wtedy
zrobione z oksydowanego srebra, co byłoby absurdalne. Ale cała ta
podróż jawi mi się już jak rodem z „Alicji w Krainie Czarów”.
Może i były srebrne? Wtedy dopadła mnie pierwsza herbaciana magia.
Pierwsze herbaciane zdziwienie przeżyłam czytając w szczenięctwie
„Tajemniczą wyprawę Tomka”.
Bo chyba w tym tomie (a może było
to w „Tomku na tropach Yeti”?) autochtoni (czy było to w
Mongolii
czy Tybecie, czy wśród Buriatów, Kałmuków czy Kirgizów
– nie pomnę) pili herbatę gotowaną w mleku
z dodatkiem masła i
soli. A mogliby jeszcze z tłuszczem jaka czy bawołu. Zawsze miałam
niezłą wyobraźnię, kulinarną także. Musiało mną wstrząsnąć
to wyobrażenie, skoro pamiętam je do dzisiaj.
Ale dzisiaj mnie już
nie obrzydza. Byłabym nawet skłonna spróbować.
Kolejnego
doświadczenia z herbatą w roli głównej było mi dane zaznać na
tureckich bazarach. Kto był –
ten wie. Herbata towarzyszy każdej
transakcji. Czy kupujesz mikry wisioreczek z wszechobecnym „okiem
proroka” wartości kilkudziesięciu centów czy tygielek do
parzenia kawy (a jakże, przywiozłam :-)),
czy znacznie
wartościowszy zakup. Często wartość poczęstunku przekracza
wartość transakcji. Koniecznie mocna, gorąca, słodka. Obrazą
jest nie wypić, nie potargować. Zderzenie kultur, zwyczajów, ale
bez poczucia przymusu, nachalności, jakiej podobno doświadczają
turyści w Egipcie. Nie wiem, nie byłam.
Zmysłową
przyjemnością jest filiżanka herbaty, która stoi teraz przed moją
klawiaturą. Jedna z milionów wersji chai masali mającej swój
rodowód w Indiach. Moja. Liście herbaciane gotowane w wodzie i
mleku,
u mnie z dodatkiem zgniecionego w moździerzu kardamonu,
kawałka kory cynamonowej i kilku ziarenek pieprzu. Jak dla mnie na
dzisiaj – bez imbiru i goździków, za to z odrobiną wody różanej.
Słodka, aromatyczna, lekko pikantna. Na chłodny wieczór i dla weny
– w sam raz.
Wagę
ciężką miejscu herbaty w kulturze przydali Japończycy. Ceremonia
parzenia herbaty wymaga wielu lat nauki, jest pełna symbolicznych
odniesień, znaczeń. Zjawisko na styku transcendencji, medytacji,
sztuki, tradycji, teatru.
No może
z wyjątkiem wyimka z historii, który tytułuje się „Bostońskim
piciem herbaty”. Pita na szybko, z ekspresowej torebki, chętnie
mrożona. Chociaż i tam zmienia się stosunek do celebry i dobrego,
uważnego życia, a co za tym idzie jedzenia i picia.

Gdzieś
pomiędzy wagą ciężką a piórkową jest też nasz stosunek do
herbaty. Niegdyś w szklance, bliżej sznytu rosyjskiego, chociaż w
niepomiernie brzydszych koszyczkach, coraz częściej w porcelanowych
filiżankach czy kubkach. Przeszliśmy epokę imbryków na esencję,
zachłyśnięcie się ekspresową torebką i powolne szukanie
głębszych doznań zarówno w treści jak i formie picia herbaty.
Bo
to jest niekończąca się podróż. Herbata ma milion odsłon. Lekko
licząc :-).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Twoje komentarze są ważne. Zostaw znak, że mnie odwiedziłe(a)ś. Cenna jest dla mnie Twoja uwaga, Twój czas. Podziel się swoją pasją i wiedzą. Podrzuć temat ;-). Komentarze są moderowane. Dziękuję :-D.